Blog

W poszukiwaniu siebie, czyli Tatry 2013

Wyruszyłam, z tęsknoty, ale nie bez strachu, swoim samochodem w Tatry. Dawno nie jeździłam jako kierowca w tak daleką drogę. Mój srebrny rumak mknął jednak sprawnie, szybko i bezawaryjnie, jakby szczęśliwy wolnością. Górale jak zawsze serdecznie mnie przyjęli. Poranek pierwszego dnia przywitał chmurami i deszczem, nie dało się wyjść w góry. Dzień zleciał na „posiadach” z zaprzyjaźnionymi góralami. Czas ten bezcenny i jakże dla mnie ważny. Dzielić się swoimi troskami, wrażeniami, radościami i smutkami. Ja z nimi i oni ze mną.

Drugi dzień zapowiadał się lepiej, chmury przeplatały się ze słońcem. Wyszłam na Małą Łąkę, ale tuż po rozpoczęciu wędrówki zaczęło mżyć. Idąc po górę  słychać było co jakiś czas groźny ryk. Kurde, myślę sobie jedno: NIEDŹWIEDŹ!!! Strach mnie obleciał. No to się modlę różańcem, żeby Matka Boska ustrzegła mnie od tego zwierza, bo blisko to jakoś było słychać. Jak później doczytałam to były jelenie, które akurat mają w drugiej połowie września rykowisko i wydają takie miłosne dźwięki. 🙂 Na Polanie Małołąckiej spotkałam dwoje turystów z Dolnego Śląska, którzy wybierali się na Giewont. Jednak odradziłam im i poszliśmy w kierunku przełęczy pod Grzybowcem do Doliny Strążyskiej. Zmokli by strasznie i w tej mgle nie zobaczyli by z Giewontu nic, więc jaki sens? Fajnie się gadało. Strążyską zeszliśmy mokrzy do Zakopanego, a ja jeszcze Drogą pod Reglami do parkingu.

Dzień trzeci przywitał słońcem, chłodem i śniegiem w Tatrach. Postanowiłam zrealizować moje marzenie o Dolinie Pięciu Stawów, w której dawno już nie byłam. Było pięknie. Jarzębina w roli głównej wraz z ośnieżonymi szczytami. Ale kondycja moja okazała się słaba, miałam wrażenie że wszyscy mnie „wyprzedzają”. Nic to, przecież to nie wyścig. Myślałam, że mogę brykać jak dawniej i takiej siebie szukałam, a tu „zonk”. Wieczorem po wyprawie, serce kołatało, ciśnienie wzrosło. Jak pomyślałam, że dawniej szło się do Pięciu Stawów, a stamtąd jeszcze przez Szpiglasową do Morskiego Oka, albo na Krzyżne, czy Kozi, to nie było mi wesoło. Gdzie jest Ciecha z tamtych lat? Ta, która niczego się nie bała (no prawie), silna i zdrowa? Buuu…. „to se ne wrati”, jak mawiają Czesi. Pozostała akceptacja i tego jaką się jest, i tego, że nie nad wszystkim można przejąć kontrolę, że sprawy dzieją się nie zawsze jak chcemy i nie zawsze można wszystko zaplanować. Co więcej, nie warto wszystkiego planować i nad wszystkim myśleć. „Dosyć ma dzień swojej biedy”.

Dzień czwarty znów z mżawką. Mżawka na Podhalu oznacza, że w Tatrach leje. Nawet się ucieszyłam, bo dało odpocząć po poprzednim dniu. Odwiedziłam Zakopane, ceny na podrabiane oscypki i inne pamiątki mają poziom europejski. Ni jak się mają do zarobków, ale raz w roku można sobie pozwolić na to i owo.

Dzień piąty, znów przywitał słońcem, zatem wyprawa kolejką na Kasprowy i stamtąd gdzieś dalej. O dziwo, nie było kolejki do kasy z biletami. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Na Kasprowym jednak panowała mroźna mgła i osadzała szadź na wszystkim. Kamienny szlak był tak oblodzony, że nie można było dać kroka. Z pomocą kijków ruszyłam przez Beskid do przełęczy Liliowe. Po krótkim czasie chmury zaczęły się rozwiewać i widoki zapierały w dech. Z Liliowego zeszłam na Halę Gąsienicową i do Czarnego Stawu. Znów z utęsknieniem patrzyłam jak ludzie wchodzą na Karb. Na Kościelec tego dnia nie było odważnych. W górze nadal panowało oblodzenie. W Murowańcu trochę odpoczęłam i ruszyłam w dół Upłazem, szlak jednak tam był śliski i upierdliwy. Trzeba było zejść Jaworzynką, ale jak chce się mieć długo widoki, to trza cierpieć. Wieczorem zimno ze mnie wyłaziło i nie mogło wyjść. Znów serce szalało. W tym momencie pozdrawiam sprzedawców markowych, „oddychających” kurtek. Nim zaczną mądrzyć się w sklepie, niech założą ten towar i pochodzą w nim po górach. Deszcz ich nie przemoczy, ale będą ukiszeni na mokro we własnym pocie.

Sobota, droga na Wiktorówki do Wierchu Porońca. Przedtem jednak drobne spięcie z parkingowym, 20zł za postój?! Ja mówię mu, że nie na cały dzień, tylko na 2 -3 godziny i już wyjeżdżam bo wiem gdzie stanąć, tylko dojść trzeba ze 400m. No to zmiękł, utargowałam 10zł. Piękne jesienne widoki, trasa spacerowa. Leżenie na Rusinowej Polanie miłe, tylko ludzie jakby za głośni. W sanktuarium na Wiktorówkach, u mnichów napiłam się herbaty i poszłam popatrzeć i pofotografować ścianę z epitafiami poświęconymi ludziom, którzy zginęli w Tatrach i nie tylko. W herbaciarni zostawiłam jednak kijki. Ja po kijki, a tu zamknięte. Zaglądam, nikogo nie ma. No to do kaplicy, a tam do mszy szykują. I już wiedziałam, gdzie wszyscy się podziali. Zostałam na mszy i tak sobie myślałam, że kijem mnie Pan Bóg na mszę zagonił. Po mszy drobny opierdziel mi się zebrał za głaskanie psa, który „nie jest psem do zabawy”. Dobra, dobra, ok, miał rację, nie mój pies, nie wiadomo jak może zareagować. Jakieś młode te mnichy były, ale odniosłam wrażenie, że jacyś szorscy. Czy życie zakonne ich takimi uczyniło, czy góry, ale po co? I tak zleciał dzień ostatni.

Niedzielna podróż, znów nie bez strachu, upłynęła szybko i spokojnie.

Zapewniam, że pokazane tu zdjęcia nie są najpiękniejszymi, są raczej symbolami do moich wypowiedzi. Resztę zdjęć można zobaczyć klikając tutaj, a panoramy tutaj (ostatnie cztery).

 

2 odpowiedzi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Archiwum

Moja twórczość
Przed renowacją Matka Boża Nieustającej Pomocy. Wersja z koroną. Styczeń 2019. Po renowacji Przed renowacją

Kategorie

- Moje produkcje

Poprzednie edycje