Wśród tylu zwyczajnych spraw, niby nic się nie dzieje, życie płynie jak płynęło, a jednak…
Jesień to czas dojrzewania owoców, nie tylko tych które możemy zjeść bezpośrednio, ale także tych które przetwarzamy, konserwujemy, by zimą nam ich nie zabrakło. I podobnie dzieje się ze staropolskim trunkiem zwanym nalewkami. Ach te wiśniówki, miodówki, morelówki, orzechówki, pigwówki, sosnówki, jarzębiaki, porterówki, kukułkowe i inne…. Co one takiego w sobie mają?
Mają kolor, smak i zapach, który stwarza przyroda, a człowiek wkładając wysiłek w przygotowanie trunku dokłada (oprócz spirytusu) jakąś tajemniczą właściwość. Powoduje ona w pijących zachwyt, rozluźnienie i to, że ich łączy. Ile rozgrzanych rąk i serc, ile scementowanych przyjaźni, ile przekazanych z ust do ust przepisów na nalewki, ile zadziwienia nad smakiem, kolorem, zapachem, ile podarowanych wraz z nimi uśmiechów, ilu ludzi przy nich naprawdę poczuło się jak ktoś wyjątkowy? Zarówno ten, który był gościem, jak i ten który był gospodarzem. Tworzy się pewien klimat… i nie jest to to samo co picie wódki, czy innego alkoholu, jest jakoś „uroczyściej”. Nalewki mają jeszcze jedną tajemnicę, a mianowicie jak się je pije to łagodnie traktują smakosza, ale po pewnym czasie ujawnia się moc alkoholu, więc należy uważać, żeby się nie upić. To trochę jak z bombą o opóźnionym zapłonie. Przybywa też twórców, bo ludzie się zarażają od siebie, chyba właśnie ową tajemniczą właściwością. Już same opowieści o nalewkach wzbudzają ciekawość.
Pozdrawiam wszystkich twórców tego szeroko pojmowanego piękna!
A tak robiła się moja sosnówka.
Jedna odpowiedź
Nalewka stwarza potrójną komunię: z ziemią, z której pochodzi,
z nią samą, gdy ją pijemy;
z innymi, gdy o niej rozmawiamy…
Bardzo lubię robić nalewki. Patrzeć jak dojrzewają. Czekać na ich smak. Cieszyć się degustacją z przyjaciółmi. Wspominać smaki, kolory, zapachy lata i jesieni. To wielka sztuka…